piątek, 16 marca 2012

Pan Homar


Siedziałam w samotności z tłuczkiem w ręce i patrzyłam na jego przeraźliwe, wyłupiaste oczy bez wyrazu, owłosione odnóża, długie wąsy. Minę miałam równie posępną jak on. Obejrzałam centymetr po centymetrze. Pobawiłam się jego stawami. Biedny los Pana Homara. Łuup! Kraach! Dostał tłuczkiem po łapce. Okropne uczucie. Spróbowałam, bo należę do kulinarnych odkrywców, natomiast więcej namówić się nie dam. Był już czerwoniutki, a ja ubolewałam nad jego losem. Nie lubię jeść czegoś, co na mnie patrzy. Odstręcza mnie myśl o wyrywaniu odnóży, czemu towarzyszy głuchy odgłos chrupnięcia.
Pan Homar nie jest dobrym pomysłem na danie główne, nie jest to także pomysł na kolację, ani nawet na przekąskę. To zaledwie naparstek pysznego mięska. Zatem czy warto?
Zanim zabierzecie się do mozolnego łupania pancerzyka i wybierania dosłownie molekuł, które nadają się do jedzenia, radzę zjeść obiad.
Mięso homara jest kuszące.  Najdelikatniejsze i najsmaczniejsze znajduje się w szczypcach. Zaraz potem w odwłoku. A cała reszta właściwie do wyrzucenia. Niemniej jednak wielbiciele krabów, krewetek i chociażby surimi będą zadowoleni. To taki rybny kurczak. Jadłam homara pierwszy raz i chcąc poznać jego właściwy smak nie skrapiałam go cytryną, nie dusiłam mięsa w pomidorach, nie polewałam masłem czosnkowym. Dzisiejszy homar był jedynie gotowany w osolonej wodzie. Zatem przepisu nie podaję, bo przepisu dziś brak.


Jeśli już chcecie homara spróbować i koniecznie czymś skropić proponuję przygotować sos: łyżeczka sosu ostrygowego, dwie łyżeczki sosu sojowego, 2 łyżeczki sosu do sushi, ewentualnie kilka kropel soku z cytryny. I to by było na tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz